Umówiłem się kiedyś na spotkanie w pewnej warszawskiej galerii handlowej. Obserwowałem tłum ludzi i bawiły mnie ich wytrenowane miny, cmokania i wielkomiejskie nadąsanie.
Piłem kawę i trochę znudzony upodabniałem się powoli do otoczenia. Wszędzie barwna przelewająca się pełna szczęścia i powodzenia masa… masa… masa…
Nagle na ruchomych schodach zjeżdżających z pierwszego piętra pojawiła się postać snująca w dół, niejako stępująca w morze ludzkości identycznej. On był zupełnie odmienny, ubrany w czerń i górujący nad tłumem swoim wzrostem. Był inny, bo skupiony i dostojnyś.
Uśmiechnąłem się do siebie i dobrze mi się zrobiło widząc tego raroga w świątyni spauperyzowanego ludu. Przypomniały mi się wtedy spotkania z nim – tym, który sobie sunął. Wspomniałem jego piosenki, które śpiewałem i uśmiechnąłem się do tego jeszcze raz.
Roman używał słów, które były kluczami do pojęć niepodważalnych. Czasami uważałem je za zbyt dosłowny opis, ale czułem się zawsze bezpieczny, wiedząc o czym śpiewam.
Roman idealnie dostosował swoją twórczość do swoich możliwości i widzenia. Był z tym tożsamy i dlatego dzisiaj – odmienny.